Mamy niekulturalną kulturę. Taką, która każe nam tłumaczyć się z tego, że śmiemy żyć tak, jak chcemy. Która wymaga argumentów na poparcie słuszności własnych decyzji. Która wynika z tego, że niektórych ludzi interesuje dużo więcej niż interesować powinno i to nie w tym pozytywnym aspekcie.
Zmodyfikowałabym pewne niesławne, wykoncypowane z Biblii i przekształcone na modłę pomysłodawców, a jednocześnie przez swoją krwawą historię kojarzące się z cierpieniem stwierdzenie, że praca czyni wolnym. Uważam bowiem, że praca czyni po prostu pracującym, a wolność to możliwość decydowania bez konsekwencji o swoim życiu, a nie o wyborze pracy. To drugie to raczej wolność pozorowana, bo obramowana ograniczeniami. Mówią, że żadna praca nie hańbi. Tymczasem opinia publiczna bywa przewrotna i kapryśna. W czasach, kiedy lekką pracą można zarobić solidne tysiące, coraz mniej szanuje się wartość ludzkiego czasu i pomysłów, wytykając celebrytom czy youtubowym twórcom parcie na szkło, bycie tanimi atencjuszami, słupami reklamowymi, czy etatowymi twórcami dram. Tymczasem umiejętność zainteresowania ludzi sobą nie od dziś jest w cenie i wiadomo, że ta cena brzęczy wielokrotnością srebrników.
Obecnie w modzie są randomowe osoby, które relacjonują swoje życie na Youtube, instastories, czy innych mediach społecznościowych, pokazują swoją pracę lub jej brak, czas wolny, podróże, zawartość szafy, talerza czy stopień zużycia kosmetyków. „Normalsi” – bo taka jest teraz ich nazwa, mogą stać się gwiazdami, jeśli są jak najbardziej normalni. Dopiero później, w miarę otrzaskiwania się w mediach, zdobywania popularności, owi Normalsi rozpoczynają bieg po złoty laur influencera roku, zahaczając po drodze o luksusowe butiki i salony samochodowe. Influencer, czyli mający wpływ. Na kogo? Oczywiście na swoich followersów, którzy śledzą, lajkują, komentują, dyskutują na forach, czasem szydzą i się śmieją, ale – co najważniejsze – przejawiają zainteresowanie. Przecież pozornie nikt z dyskutantów się nie domyśla, że rozmawiając o nudnym i szarym życiu influencerki, nadajemy mu większą wartość odbierając jednocześnie rating swojego – liczy się tylko to, o czym mówimy. Śmiejąc się z kogoś nie powodujemy, że jego życie stanie się głupsze czy śmieszniejsze.
Wychowywałam się w kulturze „ciężkiej pracy”. Żeby być uznanym za pełnoprawnego pracownika, należało ocierać gęsto wylewający się z czoła pot, nie korzystać z toalety w trakcie pracy ( ewentualnie nałożyć sobie pieluchomajtki i cierpieć w smrodzie i milczeniu), no bo przecież cenne minuty przepadają, a do wyrobienia jest święta jedynca – norma. Praca na akord i na amen. Kiedyś, na dźwięk słowa „prawa pracownika”, kierownicy parskali gęsto oblanym śliną śmiechem i przewracali oczami osadzonymi w kadrze grubych okularów. A cóż to takiego „prawa pracownicze”? Nowy rodzaj koreańskiego samochodu? Przywoływali przykłady z nieodległego kosmosu, na przykład z Japonii, gdzie ludzie, żyjąc w permanentnym stresie, boją się iść na urlop, bo przecież, kiedy praca idzie dobrze i nie zauważa się braku urlopowicza, to zostaje on wyrzucony na zbity pysk. Pracownik był najemnikiem do wszystkiego, bo prawdziwa praca zaczyna się dopiero po godzinach. W papierach trzy czwarte etatu, a na stanowisku pracownik wyrabiał normę pełnoetatową. Na druczku z wypłaty szyderstwo i kpina. „No cóż – takie jest życie” – mówili ludzie, którzy nie mieli w sobie siły i odwagi, by zmienić tę rzeczywistość, szykując swoim dzieciom piekło. „Wolnego” – mówili ci, którzy się nie zgadzali z takim traktowaniem. Wmówiono ludziom, że tylko praca mięśni jest cokolwiek warta. Pracownik fizyczny wzbudzał szacunek i popłoch – bo wiadomo, że taki ma siłę, zatem jak pod sejm pójdzie, spali opony, albo pogrozi nożem i widelcem, to jego postulaty przejdą. Powoli, w sądach, urzędach i na komisjach sejmowych, zaczęto pracować nad nowym podejściem wobec pracownika. Słowo „wydajność” nabrało większego kolorytu. Teraz ma już barwy żółto-niebieskie, na przykład te z Lidla.
Obecnie panuje kultura skuteczności, do której jednak niektórzy dostosować się nie potrafią tworząc wszeteczne porównania, w których to z czysto egoistycznych pobudek twierdzą, że ich praca jest ważniejsza niż czyjaś. Wielokrotność argumentów „bo lekarz”, „bo nauczyciel”, „bo górnik”, „bo ktośtam” ma uzmysłowić, że środowisko równych i równiejszych jest w dalszym ciągu uprawnione do funkcjonowania. Przecież tylko lekarze i nauczyciele są społecznie potrzebni, ratują życie, kształcą, wypisują recepty i mają dyżury na korytarzach szpitalnych i wśród wrzeszczących dzieci. Pomija się jednocześnie i poniża innych, ponieważ lekarz nie jest tak opluwany, jak przysłowiowa kasjerka. Może byłoby inaczej, jakby konsument musiał samodzielnie rozładować sobie paletę z warzywami, chcąc kupić kilka dobrych, polskich cebul?
„Ciężko pracuję” – jest argumentem numer jeden, kiedy człowiek musi usprawiedliwiać swój sukces przed gronem zazdrośników. „Ciężko pracuję” to tarcza przeciw hejtowi. Tymczasem czy nie lepiej powiedzieć „pracuję”? „Pracuję tak, jak chcę, w swoim tempie, mając z tego przyjemność, spełniając marzenia”. Ach nie, nie wolno, bo przecież w ten sposób można rozsierdzić rzeszę ludzi nieznoszących swojej pracy, którzy „muszą”. A ponieważ „muszą”, to jest „ciężko”.
Znam doskonale tę „ciężką” pracę. I piszę to z przekorą nawet wobec samej siebie. Społeczeństwo i własna psychologia potrzebują ofiar. Ofiara, bycie nią ( nawet wyobrażone) oznacza brak odpowiedzialności, gdyż jest ona – owa odpowiedzialność – wyprojektowana na innego kogoś lub okoliczności. Bo mój ciężki etat to czyjaś wina, bo to, że muszę chałturzyć jako nauczyciel w szkole korkami to czyjaś wina, bo to, że nie mam widoków na sławę czy nie znaleziono jeszcze w moim drzewie genealogicznym tej gałęzi, która łączyłaby z rodem arystokratycznym i zapewniała szelest mamony, to też przecież czyjaś wina. Taka spychologia. Tymczasem ja strząsam z siebie bycie ofiarą. Ja chcę brać odpowiedzialność, ponieważ tylko to oznacza możliwość kierowania własnym życiem, daje siłę i poczucie panowania nad sobą. A te cechy pozwalają szanować innych – tych, którzy mają tę tak czasem trudną nie do noszenia, ale do zniesienia odpowiedzialność za własne życia. Ich ciężka bądź lekka praca mnie nie przeszkadza, bo jestem zajęta sobą i słuchaniem Allegretto z Siódmej Symfonii Beethovena. I mówię – tego się słucha głośno, bo warto 😊